Coraz trudniej wraca mi się do miasta.
Coraz trudniej...
Tutaj nie słychać świata ludzi.
Słychać inny świat.
Kiedy wstaję o 4 rano, żeby wyjść z aparatem na łąkę, rejwach jest, aż miło. Klekoczą, kukają, świergoczą. Śmieję się do siebie, że mi pobudzą motyle.
Po jednej stronie wzgórza wstaje słońce, po drugiej wycofuje się burzowa chmura.
Na ich styku wybucha tęcza.
Piękne sarny przebiegają mi drogę.
Świat ludzi śpi, ten jest w apogeum rozkwitu.
Rano wychodzę boso przed dom. Chodzę z kubkiem kawy po ciepłej ziemi. Pochylam się nad piwoniami wielkimi, jak główka dziecka. Patrzę, jak słońce wędruje przez wieś. Głaszczę tutejsze koty.
Robię placki z truskawkami, zmywam, zamiatam, przytulam i się śmieję. Wszystko płynie bez żadnego napięcia. Słodycz.
Popołudniu zasypiam na kocu.
Czuję, jak wszystko żyje.
Łubiny, maki i bzy wyznaczają dawne domostwa. Nic po nich nie zostało, tylko te kwiaty.
I pamięć.
Zrywamy z Zosią bukiet i wspólnie układamy mandalę. Chłopaki czytają, potem skręcają rowery.
Jedziemy głęboko w las.
Puszcza jest niewyobrażalnie piękna.
Niewyobrażalnie.
Idę piaszczystą drogą przez wieś pożyczyć coś od sąsiadki.
I czuję się tak, jakbym od zawsze chodziła tą drogą...do sąsiadki...na kawę...popołudniu...kiedy słońce miękko kładzie się na łąkach... w długiej spódnicy...z zakurzonymi stopami.
Idę, jak te kobiety, które tu żyły. Przede mną. I po których zostały łubiny, maki i bzy.
Idę z nimi i za nie.
I coraz trudniej wraca mi się do miasta.
Coraz trudniej...
Ostatnie cztery, całkowicie magiczne, dni, spędziliśmy w cudownym miejscu, jakim są Zawady Oleckie.
W Domku na Górce (tu KLIK). Jeżeli czytacie mojego bloga regularnie, to wiecie, że już tam byliśmy. I to nie raz. I nie raz wrócimy. TU, TU i TU możecie zobaczyć poprzednie relacje.